środa, 13 kwietnia 2011

Bukareszt miastem dla specjalistów









Bukareszt to miasto w którym z pewnością nie będą się nudzić: architekci, urbaniści, elektrycy, inżynierowie i inni specjaliści, których zainteresują/zmrożą (niepotrzebne skreślić) stosowane tam rozwiązania. Niezwykłą kreatywność widać już chociażby w aranżacji przestrzeni (konia z rzędem dla tego, kto znajdzie dwa identycznie zabudowane balkony), czy konstrukcji miejskiej sieci elektrycznej. Do tego dochodzi fenomen pozostawianych na oknach taśm. Niestety wszechobecne są także bezpańskie psy, które spotkamy na każdej ulicy. Wbiegają pomiędzy samochody, śpią pod sklepami, rozgryzają na chodnikach znalezione wcześniej worki ze śmieciami. Smutny widok.

Czy warto jechać do Bukaresztu? Oczywiście. Chociażby po to, żeby spotkać mieszkanki i mieszkańców tego miasta. Na przykład Nikolete i Iustine, dwie aktywistki, które pracują z lokalną społecznością. Wspólnie walczą o miasto przyjazne dla mieszkańców. Pierwsze sukcesy już na ich koncie, kolejne w zasięgu ręki (a raczej rąk grup przez nie prowadzonych). Dla takich spotkań warto podróżować.

piątek, 8 kwietnia 2011

Bukareszt by night, cz.2







Wychodzimy z restauracji. Przechodzimy ulicami Starego Miasta. Mijamy kolejne grupy osób szukających miejsca w lokalach. Dzisiaj mecz, więc większość barów ustawia plazmy, projektory i inne urządzenia pozwalające gościom emocjonować się wyczynami piłkarzy. Starszy Pan rozkłada przy chodniku małe krzesełko, siada i zaczyna grać na akordeonie, po chwili zagłusza go głośna muzyka z sąsiedniego pubu. Niewzruszony staruszek gra dalej. Podobnie niewzruszone są kamienice wokół, niektóre odświeżone, niemal pachnące jeszcze farbą. Inne rozpadające się w oczach, z zabitymi deskami oknami i dzikimi lokatorami w środku. Koło nas przebiega kilka bezpańskich psów, jeden z nich ciągnie za sobą worek ze śmieciami. Wracamy do hotelu.

piątek, 1 kwietnia 2011

Bukareszt by night, cz.1











Jesteśmy na Starym Mieście. Nasi gospodarze zabierają nas do Caru'cu bere. Niezwykłe miejsce. Lokal z tradycjami. Jego początki sięgają XIX wieku. Dobrze, że mamy rezerwację, w przeciwnym wypadku obeszlibyśmy się smakiem. A tak już po chwili na stół wjeżdżają koszyki z gigantycznymi bochnami chleba, za nimi półmiski serów, po chwili także wędliny, wielkie oliwki i sałatki. A to dopiero przystawka. Restauracja jest pełna. Dwa stoliki dalej grupa przyjaciółek świętuje urodziny jednej z nich. Tuż obok kilku pokoleniowa rodzina spokojnie je kolację. Senior rodu siedzący na honorowym miejscu, w przerwach pomiędzy kolejnymi daniami, pali cygaro. Słychać muzykę z filmu "Ojciec Chrzestny". Po chwili brzmi walc wiedeński. Potem rozbrzmiewa samba. Pojawiają się tancerze, przemykają pomiędzy stolikami wyciągając gości na parkiet. Całości dopełnia pan o wyglądzie Charliego Chaplina, który uchylając kapelusz prezentuje małą białą mysz. Jakby tego było mało, dostajemy jeszcze deser w postaci gruszek w winie z lodami. Sporo atrakcji, a wieczór jeszcze się nie kończy.